Witajcie,
Najpierw trochę mało optymistycznie, ale szczerze.
Ostatnia połowa zeszłego
roku była dla mnie stopniowo rozpędzającym się kołem. Toczyło się
najpierw ze mną, kurczliwie trzymającą się szprych, a potem zaczęło mnie tam już
duchowo ubywać. Nie mogłam znieść prędkości i tego, że nie mam na nią żadnego
wpływu. Nic. Hamowanie awaryjne za pomocą nóg, które świetnie sprawdzało się na
kajakowych spływach w chaszczach, także nie przynosiło ulgi, a wręcz przeciwnie
- pokancerowaną skórę. Zaczęłam coraz częściej wypadać i poddawać się wizji, że
to siła koła będzie od teraz sterować tym, co teoretycznie powinno należeć do mnie.
I zaczęłam się zastanawiać:
Czy to możliwe, że dziś mam problem z rzeczami, które kiedyś nie wprawiałyby
mnie w tak rozległy paraliż i były do pokonania?
Co takiego istniało wtedy we
mnie, że po prostu DAWAŁAM RADĘ?
I wreszcie: Czego mi brakuje?
Nieoczekiwanie znalazłam odpowiedź w opisie mojego profilu na
książkowym portalu...
Gwiazda ze spalonego teatru
Przez wiele lat byłam w grupie teatralnej, która zajmowała się pantomimą.
Równocześnie zaczęłam wtedy też przygodę ze szczudlarstwem. Bardzo wciągnęłam
się w teatr i, nie zdając sobie wtedy z tego sprawy, to właśnie przynależność
do grupy i zbieranie uśmiechów i oklasków, trzymało mnie wtedy w ryzach i
pomagało podchodzić do wszystkiego z większym dystansem. Po kilku latach
istnienia nasza grupa musiała jednak zostać rozwiązana, a temat odłożyłam do
szuflady ZAPOMNIANE. Leżał tam dokładnie 6 lat, w czasie których jakiś czas grałam w
zespole metalowym, wybrałam klasę w liceum, zdałam maturę i
studiowałam. Do dnia gdy trafiłam na ogłoszenie zamieszczone przez pewien
teatr.
Przeglądałam kilka ofert zajęć, ale jedna uderzyła mnie najmocniej. Warsztaty teatralne dla bezdomnych. Przez wzgląd na moje upodobanie do tego, co różne, zaczęłam przeglądać zdjęcia z tych spotkań i nie mogłam przestać się uśmiechać. Ale, ale... Przez chwilę jednak ciężko mi było uniknąć sceptycyzmu. Co te zajęcia zmienią w ich życiu? Nie znajdą za nich pracy, mieszkania. Nie załatwią dokumentów. Nie pomogą w odnowieniu kontaktów z rodziną, która być może czeka i byłaby w stanie pomóc w powrocie do normalności.
Dziś całkiem rozumiem ten pomysł. Tak samo z polecaniem wolontariatu osobom bezrobotnym. Na pierwszy rzut oka wygląda to jak prowokacja - człowiek, który stracił pracę powinien zamiast szukać nowej chodzić gdzieś i pomagać innym. Za darmo?... Tylko czy nigdy nie doświadczyliśmy ze strony innych takich uczuć, które nigdy nie mogłyby być zastąpione przez pieniądze? Czy poczucie własnej wartości, bezpieczeństwo i co najważniejsze, poczucie misji i tego, że jestem potrzebna, nie powinno być jako punkt wyjścia do późniejszych działań?
Wolontariat czy te zajęcia to nie czynności, które zajmują całe dnie. A mogą dać duuużo więcej pożytku niż całe dnie wyłącznie przesiedziane przed komputerem w poszukiwaniu ofert pracy.
Gdybym kilka lat temu miała tą świadomość, myślę, że pomogłabym kilku osobom, które miały problem by uporać się same z sobą w czasie utraty pracy i uświadomienia sobie marnych szans na znalezienie kolejnej. Gdy najprostsza rada to ZNAJDŹ NOWE ZAJĘCIE zamiast bardziej pomocnej ZNAJDŹ NOWE ZAJĘCIE, DZIĘKI KTÓREMU BĘDZIESZ CZUŁ SIĘ POTRZEBNY. Wydaje mi się, że wiele osób nawet nie zdaje sobie sprawy z tego jak bardzo potrzebują poczucia, że są potrzebni i że to nie jest żadna słabość, a coś dzięki czemu myśli się o sobie lepiej i ma przez to więcej siły do podejmowania prób zmiany swojego życia.
Co stało się potem?
Znalazłam grupę, do której mimo obaw (nowe miasto, ludzie, miejsca, nowe wszystkooo) PO PROSTU dołączyłam. Naprawdę, było czymś pięknym, móc cieszyć się ponownie z brania udziału w rzucaniu niewidzialną piłeczką, tworzeniem swojej postaci przestrzennie gestami powiększając i zmniejszając tu i ówdzie ciało i wielu innych ćwiczeniach, o których zapomniałam.
Okazało się, że jestem w stanie szybciej wrócić do równowagi, gdy
zwyczajnie mam sferę, w której jestem ceniona. Że nieprzyjemny ton
pani, z którą zmuszona jestem rozmawiać telefonicznie po raz
kolejny, rusza mnie już zdecydowanie mniej niż przed powrotem "na
scenę". Że mam punkt odniesienia, które mi brakowało, żeby puścić do
siebie oczko i umniejszyć wszystko co negatywne, a skupić się na wyolbrzymianiu pozytywów.
Piszę to, bo może wśród Was są także osoby, które odłożyły w zapomnienie coś, co sprawiało im frajdę i pomagało się odstresować. Obawiam się, że przy dzisiejszej prędkości świata nie mamy możliwości żyć bez stresu, więc warto byłoby sobie przypomnieć i zmotywować się do podjęcia najważniejszego kroku - zadbania najpierw o siebie!
Co myślicie o takich pomysłach? Co sprawia, że Wy czujecie się potrzebni i zmotywowani do działania?:)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz